<< Wróć do strony głównej

Created with WebWave CMS

Słodko-Gorzka Historia Pewnego Radia

&

 

Radio Plus

&

 

Katolicka Rozgłośnia Archidiecezji Gdańskiej

 

31 stycznia 2018

<< Wróć do strony głównej

Jacek Rusiecki

 

Mało kto o tym wie, ale miałem taki epizod w Radiu Gdańsk i to chyba w najgorszym możliwym czasie, bo w stanie wojennym. Gdy za pierwszym razem wybierałem się na studia, a były wówczas egzaminy, to nie dostałem się na historię. I trzeba było coś ze sobą zrobić. Wojsko mi nie groziło, bo miałem kategorię E.  Mój ojczym był wtedy szefem oddziału Polskiej Agencji Prasowej w Gdańsku i załatwił mi pracę w Radiu Gdańsk. Zostałem dokumentalistą w archiwum z taśmami, którym rządziła pani Jadzia, zresztą - jak się potem okazało - bardzo ważna osoba. Taśma radiowa była wówczas towarem deficytowym, bo była kupowana za dewizy i zwyczaj było jej za mało. Pani Jadzia rządziła taśmami, więc wszyscy dziennikarze przychodzili do niej i kto miał z nią na pieńku, to nie dostał taśmy i nie mógł pracować.

 

Danek Ciupiński

 

Nie chciałem wyjeżdżać z Polski, lecz moja ówczesna żona nie mogła już wytrzymać w Polsce lat osiemdziesiątych i powiedziała, że chce koniecznie wyjechać. Ja czułem się tu dobrze. Oczywiście nie godziłem się z komunizmem i tym całym ustrojem, ale pracowałem w Monarze, w Zapowiedniku koło Starogardu Gdańskiego, a to było zupełnie inne miejsce. Paradoksalnie, to była taka wyspa wolności. Robiliśmy wiele fascynujących rzeczy. Pracowałem z ludźmi, którzy walczyli ze swoim nałogiem i choć materialnie nie przekładało się to na jakieś korzyści, ale w tamtych czasach wszyscy tak mieli, to jednak pod względem intelektualnym i rozwoju osobowościowego, było to znakomite. To było specyficzne połączenie sowieckiego systemu Makarenki z nowoczesnymi trendami płynącymi do Polski z zachodu. Zresztą bardzo ciekawe i twórcze. Wciąż jestem w kontakcie ze swoimi kolegami, którzy nadal pracują właśnie w tym ośrodku. I mówią, że wyleczalność była wtedy najwyższa, gdy robiliśmy to w taki niezwykle pionierski sposób.

 

Jacek Rusiecki

 

W tym archiwum, robiłem jakieś porządki i układałem te taśmy. Wtedy Radio Gdańsk mieściło się w dwóch dużych budynkach. Jeden - tam gdzie do dziś jest siedziba Radia Gdańsk, przy Teatrze Miniatura, natomiast po drugiej stronie ulicy była stara, piękna willa na Uphagena i tam urzędowało szefostwo radia oraz archiwum, w którym pracowałem. W ten sposób dotrwałem do kwietnia następnego roku, a latem udało mi się już dostać na studia.

 

Danek Ciupiński

 

Moja żona postawiła mnie przed faktem dokonanym. Wyjechała z córką i powiedziała, że zostaje i nie wraca. I że albo do nich dołączę, albo i tak ona nie wróci do Polski. Cóż, miałem nóż na gardle i pojechałem. Ale każdego dnia myślałem o powrocie do Polski. Jestem dość sentymentalny i nie byłem szczęśliwy w Stanach, ani pewnie nigdzie indziej bym nie był. Najpierw w 1987 roku wyjechałem do Niemiec, a potem z Niemiec trafiłem do Stanów Zjednoczonych. Jak wielu emigrantów, pracowałem początkowo gdzieś na budowach, później na stacji benzynowej, aż w końcu znalazłem ogłoszenie, że potrzebują wychowawców do ośrodka leczącego narkomanów w stanie New Jersey, w którym mieszkałem. A ponieważ miałem już doświadczenie z pracy z osobami uzależnionymi od narkotyków w Monarze w Polsce, więc od razu się tam zgłosiłem. Ośrodek był prowadzony przez tamtejsze hrabstwo, czyli county. Tuż obok, po drugiej stronie rzeki Hudson był Nowy Jork. Mieszkałem jakieś 25 minut jazdy od Manhattanu. I pracowałem tam aż do końca, to jest do powrotu do Polski.

 

Jacek Rusiecki

 

W czasie studiów, w 1988 roku udało mi się pojechać do Stanów Zjednoczonych na parę miesięcy. W Chicago spotkałem ludzi, którzy wyemigrowali z Gdańska, a którzy byli związani z tym samym środowiskiem, w którym również funkcjonowałem, czyli z Ruchem Młodej Polski. Dzięki nim trafiłem do miejscowej stacji radiowej i tam pierwszy raz zobaczyłem, że radio może zupełnie inaczej wyglądać i że może robić je tylko trzech ludzi. To jest zresztą charakterystyczne dla Stanów Zjednoczonych, że pasma radiowe są tam wydzierżawiane. Możesz na przykład wykupić sobie czas antenowy od 10.00 do 13.00 i prowadzić swoją audycję. To radio w Chicago było właśnie w ten sposób zrobione. Była to stacja dla różnych mniejszości etnicznych i między innymi była tam też polska audycja. Moi znajomi prowadzili program trzy, bądź cztery razy w tygodniu. To było naprawdę niesamowite, zwłaszcza w porównaniu z tym, co widziałem w Radiu Gdańsk. Tam zobaczyłem człowieka, który sam prowadzi program, realizuje, puszcza muzykę. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie i gdy wróciłem, to miałem już pełną głowę pomysłów, by w Polsce też coś takiego zrobić. Oczywiście, to nie były jeszcze te czasy, ale zbliżały się już, bo gdy wróciłem, to trafiłem prosto na strajki 1988 roku, a potem rzuciłem się wir robienia tygodnika Młoda Polska.

 

Krzysztof Niedałtowski

 

Zanim spotkaliśmy się w redakcji Radia Plus, to większość osób związanych z radiem poznałem w redakcji Tygodnika Młoda Polska, w którym z nominacji biskupa Tadeusza Gocłowskiego byłem asystentem kościelnym. W tej samej redakcji byli też Wiesiek Walendziak, Jacek Rusiecki, Marek Lesiński, Jarek Sellin, Jarek Zalesiński, może jeszcze ktoś. Tworzyli zwarty, młody zespół, mieli dość gorące głowy i raczej radykalne poglądy. Nie z wszystkimi ich poglądami się zgadzałem. Któregoś dnia na przykład redakcja przegłosowała mnie i nie zgodziła się na opublikowanie w tygodniku wyników badań socjologicznych dotyczących polskiej religijności. To były dość krytyczne badania księdza profesora Władysława Piwowarskiego, z których wynikało m. in, że około 30% polskich katolików to - jak stwierdził ks. profesor - nieświadomi heretycy, których cechuje brak wiedzy religijnej, jej powierzchowność, odrzucanie części doktryny, bądź nie uświadamianie sobie, co do tej doktryny należy. Młodzi redaktorzy powiedzieli wtedy, że nie będą tego drukować, bo to zbyt radykalne i nie mieści się w linii programowej tygodnika.

 

Piotr Semka

 

Ja już wtedy dobrze widziałem, że Gdańsk nie będzie się rozwijał tak jak Warszawa i nie będzie pełnił roli ważnego w kraju ośrodka. To było późną jesienią 1991 roku, gdy przestał ukazywać się Tygodnik Gdański, pismo wydawane przez Zarząd Regionu Gdańskiego NSZZ Solidarność, którego redaktorem naczelnym był Maciej Łopiński. Nie wierzyłem też w legendy o rewitalizacji Dziennika Bałtyckiego przez francuskiego potentata prasowego Roberta Hersanta, aczkolwiek byli tacy ludzie, którzy dobrze sobie radzili, na przykład taki szalejący reporter Tomek Zając, który nagrywał rozmowy z Markiem Kamińskim. Było w Gdańsku bardzo dużo takich barwnych młodych ludzi, którzy mieli za sobą ciekawą przeszłość konspiracyjną i wielu osobom wydawało się, że Gdańsk będzie silnym ośrodkiem. Ale ja w to już nie wierzyłem. Obserwowałem, że na przykład Tygodnik Gdański nie zdołał się rozwinąć i zmienić w taką formułę, jaką miał na przykład tygodnik Wprost.

 

Miałem też złe przeczucia w stosunku do nadziei, że Dziennik Bałtycki rozkwitnie w jakiś wspaniały kwiat. Był jeszcze Wieczór, Głos Wybrzeża, było silne środowisko Solidarności, Madajczyk-Krasowska…, już nie pamiętam tych wszystkich nazwisk. To były też czasy, kiedy były jeszcze osoby twierdzące, że pismo gdańskiego zarządu Solidarności, będzie tworzyć jakieś środowisko. A ja wtedy czułem, że tak nie będzie i czułem to dlatego, że wraz z wygraną Lecha Wałęsy, większość, a przynajmniej duża część środowiska politycznego, przeniosła się do Warszawy. To zresztą dotyczyło również samego Wiesława Walendziaka oraz części jego środowiska. Takim groźnym memento był dla mnie koniec ukazywania się Tygodnika Młoda Polska. To był pierwszy sygnał, który pokazywał, że nie istnieje w mediach wolny rynek. To znaczy, że uzyskanie kredytu na rozkręcenie gazety na wysokim - w dłuższej perspektywie - poziomie, jest czynnikiem politycznym. I okazało się, że pieniądze na to ma czerwona nomenklatura. I że kapitał był czynnikiem ograniczania pluralizmu mediów.

 

Jacek Rusiecki

 

Nasza gazeta była robiona w starym stylu, to znaczy była czarno-biała, miała niewiele koloru. Ruch był dalej molochem państwowym, ale zaczęto już prywatyzować kioski, a w kioskach każdy sprzedawca, który wziął go w ajencję, sprzedawał przede wszystkim te gazety, które najszybciej schodziły. Nasza gazeta szybko znalazła się pod innymi tytułami, spadła nam sprzedaż i to nas zabiło.

 

Krzysztof Niedałtowski

 

Bardzo się wtedy upierałem, ale oni się nie zgodzili. Było jeszcze kilka takich posiedzeń redakcji, podczas których mnie radykalnie przegłosowali i to sprawiło, że zdecydowałem się podać do dymisji.  Nie chciałem, żeby moje nazwisko figurowało w stopce pisma, które nie reprezentuje moich poglądów, bo rzeczywiście było ono zbyt radykalne i konserwatywne. Wybierałem się już do księdza biskupa z prośbą, żeby mnie zwolnił z funkcji asystenta kościelnego w Tygodniku Młoda Polska, gdy nagle pewnego dnia zobaczyłem kartkę na drzwiach redakcji: Pismo upadło. Z dnia na dzień Tygodnik został zamknięty. Nie powiem, że się ucieszyłem, ale kamień spadł mi z serca, bo nie musiałem już robić żadnego ruchu i sprawa sama się rozwiązała.

 

Adam Hlebowicz

 

Raz w tygodniu byłem w Warszawie, czasami zostawałem dłużej, czasami też jeździłem po Polsce lub za granicę jako reporter. To była praca, którą mogłem wykonywać mieszkając na stałe w Gdańsku. Pracowałem w Tygodniku Ład, piśmie o profilu chadeckim. Zajmowałem się tzw. działką wschodnią, tj. szeroko rozumianą tematyką Rosji i upadającego właśnie ZSRS. Krótko po studniach podjąłem pracę w Ośrodku Dokumentacji i Studiów Społecznych. Ośrodek wydawał kwartalnik Pobratymcy, w którym tłumaczyliśmy sowiecką prasę z okresu pierestrojki, która w tamtym czasie była bardziej otwarta niż prasa w Polsce. To było jeszcze przed przełomem 1989 roku, pierestrojka zaczęła się w 1985. Dużo zajmowałem się też tematyką wschodnią w aspekcie religijnym, bo również pod tym kątem wiele działo się w Rosji i w byłych republikach sowieckich.

 

Jacek Rusiecki

 

Po upadku Młodej Polski,  w marcu 1991 roku, zostałem bez pracy, zacząłem szukać jakiś możliwości i ostatecznie na kilka miesięcy trafiłem do Urzędu Miejskiego w Gdańsku. Sekretarzem Miasta był wtedy Tomasz Weinberger, nasz kolega. Pewnego razu Tomek zaprosił mnie do siebie i powiedział, że rozmawiał z księdzem Zbigniewem Brykiem, który był wówczas kapelanem biskupa gdańskiego. Ksiądz Bryk powiedział, że jest możliwość zbudowania stacji radiowej i chciałby znaleźć kogoś, kto by się tym zajął. Powiedziałem, że to jest fajna rzecz i chętnie bym to zrobił. Pojawiły się wówczas szerokie możliwości, bo gdyby episkopat zdecydował się, to kościół mógłby nawet zbudować ogólnopolską rozgłośnię radiową. Episkopat jednak z tego nie skorzystał i poszedł w rozgłośnie diecezjalne.  Spotkałem się więc z księdzem Brykiem. Powiedział, że jeśli chciałbym to robić, to on nie ma nic przeciwko. I żebym się po prostu tym zajął. Znałem już wtedy dość dobrze późniejszego arcybiskupa Tadeusza Gocłowskiego. Mieliśmy dobry kontakt tworząc Związek Akademicki Verbum w latach 1988-89. On też kojarzył mnie z tamtej działalności. Przypuszczam, że ksiądz Bryk również mógł mnie kojarzyć. Nie znaliśmy się dobrze, ale on wiedział, czym się zajmowałem i co robiłem wcześniej. Nie pamiętam już teraz dokładnie, czy już wtedy miałem spotkanie z arcybiskupem, czy to ksiądz Bryk mu powiedział, że to ja będę się tym zajmował.

 

Jacek Tarnowski

 

Pracowałem wtedy w Biurze Zagranicznym NSZZ Solidarność w Gdańsku. Siedzieliśmy w trójkę w pokoju razem z Anną Fotygą, późniejszym Ministrem Spraw Zagranicznych i Jarkiem Ziętkiewiczem, który jest dziś dyrektorem departamentu ds. cudzoziemców w Pomorskim Urzędzie Wojewódzkim. Byłem odpowiedzialny za dział Francja-Benelux. Pewnego dnia pojawił się Jacek Rusiecki, którego znałem już z działalności w Związku Akademickim Verbum. Jacek zreferował mi wizję rozgłośni radiowej. Wcześniej, razem z nim i z Tomkiem Weinbergerem chcieliśmy robić wspólne interesy. Kto wie, może nawet bylibyśmy dziś bardzo zamożnymi ludźmi, np. pokroju właścicieli Atlasa. Mieliśmy bowiem plan, aby kupić cegielnię i produkować cegły. Jeździliśmy po wielu kaszubskich wsiach, dużym fiatem, pożyczonym od mojego ojca i zastanawialiśmy się, którą z oglądanych przez nas starych, zapadłych cegielni można by kupić i rozpocząć biznes. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, ale pół roku później Jacek przyszedł do mnie i tak zaczęła się moja historia z radiem.

 

Jacek Rusiecki

 

Jacek Tarnowski pracował w Komisji Krajowej NSZZ Solidarność. Znaliśmy się dobrze, bo często uczestniczył w naszych spotkaniach redakcyjnych, poza tym pomagał nam w redakcji Młodej Polski. Gdy przyjeżdżali do nas różni ludzie zza granicy, a szczególnie Francuzi - mało kto z nas znał język francuski – to Jacek nam pomagał, również w rozmowach i kontaktach z tymi ludźmi. Francuscy działacze polityczni często przychodzili do nas do redakcji. I w ten sposób się poznaliśmy. Więc mówię mu: słuchaj, nie wiem co tam zamierzasz robić dalej, ale proponuje ci żebyśmy razem spróbowali zbudować radio. I Jacek dołączył.

 

Jacek Tarnowski

 

Po pierwsze napisaliśmy z Jackiem pierwszą wspólną koncepcję, a równocześnie myśleliśmy, jak to wszystko zaprojektować. Jacek pasjonował się częścią techniczną. W Polsce zaczęły nadawać wtedy program dwie rozgłośnie: Radio Zet w Warszawie i RMF FM w Krakowie, budowana przez znanego mi prywatnie Stanisława Tyczyńskiego. Wtedy jego stacja chyba jeszcze retransmitowała francuskie FUN Radio z wiadomościami po polsku przygotowywanymi w Krakowie, na Kopcu Kościuszki. Pamiętam, że mieliśmy wiele rozmów ze Staszkiem, który opowiadał nam sporo ciekawostek technicznych i programowych.

 

Jacek Rusiecki

 

W ogóle nie wiedziałem jak się robi radio. Ale gdy się nie wie, że czegoś nie da się zrobić, to wtedy się to po prostu robi. Kompletnie nic nie wiedziałem o technicznej stronie radia. Zacząłem więc to wszystko studiować. Nie było jeszcze Internetu, więc musiałem studiować różne książki, chodziłem po ludziach, którzy się tym zajmowali, trafiłem do firmy Lambda, która wyrosła z telekomunikacji i zajmowała propagacją, badaniami radiowymi, itp. Oni podjęli ze mną współpracę, zaczęli mi to wszystko tłumaczyć i dzięki nim sporządziłem i przygotowałem wnioski dotyczące uzyskania częstotliwości. Wcześniej trafił się po drodze - nie pamiętam, czy to przez Tomka Weinbergera, czy jakoś inaczej - Jarek Klik. To był kompletnie zakręcony gość, robił jakieś audycje w Radiu Gdańsk. Jarek dołączył do mnie, poznał mnie z Igorem Budajem, Igor nagrał nam takie pierwsze muzyczne wstawki i pierwsze radiowe jingle. Dostałem od nich kasetę z tymi jinglami i któregoś dnia poszedłem do moich kolegów z byłej redakcji, którzy po upadku Tygodnika Młoda Polska utworzyli wydawnictwo Exter. Puściłem im te jingle i powiedziałem, że zrobię radio. Pamiętam, że patrzyli na mnie, jak na wariata i kiwali głowami z politowaniem.

 

Jacek Tarnowski

 

Byliśmy bardzo młodzi. Gdyby dzisiaj ktoś przyszedł i powiedział, że mam rzucić wszystko i tworzyć radio od podstaw, to pewnie wzruszyłbym ramionami i powiedział, daj spokój, a z czego ja i moja rodzina będziemy żyli. Wtedy w ogóle nie było takiego podejścia. Towarzyszyło nam głębokie przekonanie, że jest to czas ważnych przemian w naszym kraju, w regionie. Buduje się nowy ład społeczny, demokracja, a my dzięki rozgłośni radiowej  możemy dołożyć jakiś swój wkład, kamyczek, do tego wszystkiego, co działo się dookoła. Zupełnie nie zdawaliśmy sobie sprawy i nie spodziewaliśmy się, że tak szybko osiągniemy wielką popularność.

 

Jacek Rusiecki

 

Sen z powiek spędzała mi walka o częstotliwość. To zresztą była ciekawa historia, bo jeździłem do Warszawy, do Państwowej Agencji Radiokomunikacji. To był taki urząd, który przydzielał te częstotliwości. I był tam pan Kisło, słynny dyrektor w PAR, dzisiaj mogę sobie wyobrażać i przypuszczać, że nie był on przypadkowym człowiekiem w tym miejscu, może jakimś przedstawicielem WSI, albo czegoś innego. I on razem z pozostałym towarzystwem ostro mnie tam ćwiczyli. Za każdym razem, zapędzali mnie w kozi róg, bo czegoś nie wiedziałem, albo nie miałem. Wracałem więc do Gdańska, szedłem do Lambdy, rozmawiałem z tymi inżynierami o tym, czy innym problemie i  wracałem wyposażony w wiedzę i bardzo wolno posuwałem się dalej…

 

Jacek Tarnowski

 

Od samego początku wiedzieliśmy, że nie będziemy powielać modelu Radia Gdańsk, w którym był osobny prowadzący program i ktoś  miksujący muzykę. Chcieliśmy stworzyć model radia amerykańskiego, gdzie miała to być jedna osoba siedząca za konsoletą, zapowiadająca muzykę, zabawiająca słuchaczy, puszczająca jingle i  muzykę, często też rozmawiająca z zapraszanymi do radia gośćmi. Za szybą miało być miejsce, do którego będą wchodziły osoby czytające serwisy, goście, czy dyskutanci. Od samego początku była to bardzo konkretna wizja, pod którą trzeba było zakupić sprzęt i dostosować lokal. Innym zagadnieniem było wypracowanie modelu biznesowego w zakresie generowania dochodu oraz znalezienie osoby i formuły, która zagwarantuje możliwość szybkiego startu od zera.

 

Jacek Rusiecki

 

Oni oczywiście wykazywali mi brak wiedzy, dyletanctwo i tak dalej, wpędzali mnie w różnego rodzaju pułapki. A ja za każdym razem wracałem wyposażony w wiedzę i posuwałem do przodu ten proces. I jak pojeździłem sobie tak, trzy, cztery razy  by walczyć o tę częstotliwość, to niestety straciłem już cierpliwość i zrobiłem coś, co mogło, choć nie musiało pomóc. Mianowicie, tak się złożyło, że w naszej radzie programowej Tygodnika Młoda Polska zasiadało kilka ciekawych osób, a jedną z nich był Jan Olszewski, który został wówczas premierem. Napisałem do premiera Olszewskiego pismo, że robię takie radio i działam w imieniu arcybiskupstwa i mam takiego pana Kisło w PAR-ze, który mnie cały czas zbywa i nie chce przydzielić częstotliwości, która jest, bo o tym wiem, ale po prostu robi wszelkiego rodzaju przeszkody i utrudnienia, żeby tej częstotliwości nam nie przydzielić. Pismo okazało się skuteczne, ponieważ premier Olszewski przekazał sprawę swojemu doradcy, a mianowicie Krzysztofowi Wyszkowskiemu. I chyba nikt poza mną, Janem Olszewskim i Krzysztofem Wyszkowskim tego nie wie, ale to Krzysztofowi Wyszkowskiemu zawdzięczamy częstotliwość i uruchomienie radia. Dlatego, że okazał się on niezwykle skuteczny i poruszył w PAR-ze to towarzystwo do tego stopnia, że jak pojechałem tam następnym razem, już po tej interwencji, to pan Kisło kłaniał się w pas już w drzwiach i częstotliwość się od razu znalazła.

 

Jacek Tarnowski

 

Otrzymaliśmy koncesję na moc nadajnika jeden kilowat. Radio Gdańsk miało wtedy 6 czy 10 kilowatów. Mogliśmy postawić  ten nasz nadajnik i powiesić anteny nadawcze jedynie na maszcie w Chwaszczynie, co było kosztowne, ale też dosyć sporym wyzwaniem logistyczno-technicznym. Byliśmy jednym z pierwszych prywatnych nadawców, który wieszał tam swoje anteny. Oprócz nas wisiały tylko i wyłącznie anteny policji, radia i telewizji publicznej. Zawsze podkreślaliśmy, że jesteśmy rozgłośnią katolicką, w 100 % należącą do Archidiecezji Gdańskiej, co niewątpliwie otwierało w owych czasach wiele drzwi. Ale zarządzający obiektem nie bardzo wiedzieli w jaki sposób postępować z podmiotem de facto komercyjnym. Jak nas traktować? Jakie dać stawki? Czy ma być zniżka, czy nie? I tak dalej. Jednocześnie poszukiwaliśmy takiej siedziby radia, z której moglibyśmy dokonywać transmisji naszego sygnału do ośrodka w Chwaszczynie. 

 

Jacek Rusiecki

 

To już był luty lub marzec 1992 roku. Dostaliśmy tę częstotliwość i teraz trzeba było znaleźć pieniądze. Trochę pomógł kościół, trochę znaleźliśmy ludzi, którzy w formie sponsoringu użyczyli nam różnych sprzętów. Udało nam się również pozyskać pewne rzeczy, chyba na słowo honoru, bo ludzie do końca nie wierzyli, że to radio powstanie. Czasem po prostu dawali nam myśląc, no trudno, najwyżej stracimy. Pewne przedmioty, jakieś meble, właśnie tak otrzymaliśmy. I tak to udało się jakoś skleić. Najdroższy był jednak przekaz sygnału radiowego. Nasz nadajnik trafił do Chwaszczyna, najpierw ten mniejszy, jedno kilowatowy, później już większy. Trzeba było jeszcze połączyć ten nadajnik z miejscem, w którym miała być siedziba radia.

 

Jacek Tarnowski

 

Mieliśmy szalony kłopot ze znalezieniem miejsca na siedzibę radia. Bardzo spodobało nam się pewne miejsce w Sopocie, które nazywało się hotel Wiktor, przy ul. Kościuszki. Próbowaliśmy przekonać prezydenta Sopotu Jana Kozłowskiego do wynajęcia nam tego miejsca. Niestety Rada Miasta Sopotu nie zdecydowała się na wy-dzierżawienie nam tego budynku. Być może oferta, którą wtedy położyliśmy na stole, była za słaba. Ale może to i dobrze, bo był to potężny budynek, w którym pewnie trzeba byłoby zrobić olbrzymi remont. W poszukiwaniu właściwego lokalu odwiedzaliśmy jeszcze wiele innych miejsc.

 

Jacek Rusiecki

 

Mniej więcej w tym samym czasie ktoś powiedział, że przy ulicy Suwalskiej likwidują sklep. Przyjechaliśmy tam, widzimy, że rzeczywiście - akurat ładowali jakąś resztę towaru do samochodu ciężarowego. I chyba Jacek Tarnowski, a może Jarek Klik zapytał do kogo to należy i gdzie to można wynająć. Okazało się, że jest to miejscowej spółdzielni mieszkaniowej. Poszliśmy do tej spółdzielni i się dogadaliśmy. Gdy wprowadziliśmy się na Suwalską to wielkim problemem była telekomunikacja. Poszliśmy do Urzędu Telekomunikacyjnego i mówmy, że robimy radio i chcemy telefony. Na to pan się roześmiał i mówi, że fajnie, ale nie będziecie mieli telefonu, bo nie ma linii. Głowiliśmy się co tu zrobić, ale w tamtym czasie telekomunikacja skrzętnie z tego korzystała i powiedziano nam, że jak chcemy mieć telefon, to mamy zbudować brakującą linię. I musieliśmy to zrobić. Ze studzienki przy ul. Wileńskiej postawiliśmy słupy wzdłuż pola, aż do siedziby radia. Także musieliśmy też zbudować kawałek sieci Telekomunikacji Polskiej, żeby nam te telefony uruchomiono. Szukaliśmy też takiego sposobu, żeby przesłać sygnał radiowy do Chwaszczyna i dlatego szukaliśmy czegoś w pobliżu Jaśkowej Kopy. Stąd też wzięła się ta Suwalska. Potem nasz technik Krzysztof Wielich wymyślił przesył sygnału radiolinią. Na Jaśkowej Kopie wisiały dwa przekaźniki i sygnał radiowy szedł dalej do Chwaszczyna. Zaczęliśmy też remont w tym sklepie, by przebudować go na radio.

 

Jacek Tarnowski

 

To miejsce było o tyle istotne, że owych czasach funkcjonowały dwie technologie przesyłu sygnału. Jedną z nich była łączność kablowa,  przypuszczalnie jakieś lepsze łącza telefoniczne, którymi na przykład radio publiczne przesyłało sygnał z Gdańska-Wrzeszcza do masztu emisyjnego w Chwaszczynie. Tego typu rozwiązanie - między hotelem Wiktor w Sopocie a masztem w Chwaszczynie, to byłyby ogromne koszty. Tymczasem z lokalizacji na Suwalskiej udało nam się zastosować nowoczesną, jak na owe czasy technologię, która też pociągała sporo różnych komplikacji, ale okazała się skuteczna. Wybudowaliśmy radiolinię. Ta radiolinia składała się z talerza umiejscowionego na dachu naszego radia i drugiego talerza odbiorczego na maszcie na Jaśkowej Kopie. Potem był specjalny kabel łączący z drugim talerzem, a następnie w linii prostej jakieś 11 albo 14 kilometrów do Chwaszczyna, gdzie znajdował się talerz odbiorczy radiolinii. Pamiętam wizowanie tych dwóch talerzy, w grę wchodziły centymetry na odcinku ponad 10-cio kilometrowym. Nasze anteny nadawcze, jeśli dobrze pamiętam, wisiały na wysokości 180 metrów na maszcie w Chwaszczynie. Pamiętam całą akcję związaną z montażem, rozmowy z firmami, które nam to instalowały… To były wielkie wyzwania i duża przygoda. Mankamentem radiolinii było to, że przy dużych opadach mokrego śniegu, czy bardzo rzęsistego deszczu zanikał nam sygnał i nie było odbioru naszego radia, z czego oczywiście bardzo cieszyła się nasza konkurencja. Jednak zdarzało się to rzadko, a przerwy trwały krótko.

 

Jacek Rusiecki

 

Dużo sprzętu do wyposażenia radia kupiliśmy w austriackiej wytwórni AKG, która ma swoją siedzibę w Wiedniu. Do dzisiaj pamiętam jak pojechaliśmy do Wiednia razem z Jackiem Tarnowskim, jego polonezem.  To zresztą była niesamowita wyprawa, bo pojechaliśmy tam z gotówką, zapłaciliśmy gotówką, potem zapakowaliśmy to wszystko do tego poloneza.  To były słuchawki, mikrofony, jakieś kolumny odsłuchowe, trochę tego było. I jak dojechaliśmy do granicy ze Słowacją, czy też z Czechami, to wszystkie pudełka i kartony wywaliliśmy, aby zmniejszyć ilość i ukryć ten sprzęt, bo oczywiście wwoziliśmy to wszystko do Polski bez cła. Na szczęście udało nam się przejechać przez tę granicę i jakoś przywieźliśmy ten sprzęt.

 

Reszta przyszła już w inny sposób, np. przesyłkami. Największy dramat był z nadajnikiem, ponieważ zamówiliśmy go we włoskiej firmie, gdzieś w maju, czy w czerwcu, wpłaciliśmy pieniądze i powiedzieli nam, że za trzy, cztery miesiące nadajnik już będzie. I gdy w sierpniu mieliśmy już prawie wszystko gotowe, to nagle okazało się, że nie mamy nadajnika. Zadzwoniliśmy do tej firmy, a tam zamknięty zakład i wszyscy są na urlopie. Bo w sierpniu wszyscy mają tam wakacje. A my resztki włosów sobie z głowy tu wyrywamy...  W końcu wynajęliśmy kogoś, kto miał przywieźć go stamtąd. I ten nasz człowiek stał tam pod tą bramą i czekał, aż w końcu wydali mu ten nadajnik i przyjechał z nim do Gdańska. Druga taka podróż była z kolei związana z przywiezieniem specjalnego, grubego kabla, który łączył antenę z nadajnikiem w Chwaszczynie. Ten kabel przywieźliśmy z Niemiec. W końcu wszystko to się udało, a w międzyczasie musieliśmy zorganizować nabór ludzi do radia.

 

Zakładamy Radio